Jedzenie, smakowanie i rozkoszowanie się nim od dawna było jednym z tematów literatury. Dziełem kanonicznym już jest dziewiętnastowieczna „Fizjologia smaku albo Medytacje o gastronomii doskonałej” Anthelme'a Brillat-Savarina. Ten francuski prawnik był prawdziwym smakoszem i dzięki swojej pasji doczekał się miana Papieża Gastronomii. Współczesne nam dzieła, gdzie sztuka kulinarna i cały ceremoniał związany z przygotowywaniem jedzenia odgrywa ogromną rolę, to m. in „Przepiórki w płatkach róży” Laury Esquivel czy „Czekolada” Joanne Harris. Książki te o tak apetycznych tytułach zostały zekranizowane i są również prawdziwą ucztą dla oka.
Teraz dostaliśmy do rąk powieść Meg Donohue, która wzięła na warsztat babeczki czy muffinki, jak kto woli, cieszące się i u nas coraz większą popularnością. Niektóre z tych małych wypieków są prawdziwymi dziełami sztuki, sprawiają rozkosz i wyglądem, i smakiem. Czasami aż szkoda je jeść...
Annie, jedna z głównych bohaterek „Przepisu...”, której pasją jest cukiernictwo, tworzy właśnie takie delicje. Od razu przychodzi ochota na skosztowanie, kiedy czyta się np. o ciastkach o smaku gruszki i korzennej herbaty, pokrytych kremem waniliowo-imbirowym. Szkoda że autorka nie dzieli się z nami swoimi przepisami. Myślę, że znalazłoby się wielu zainteresowanych wypróbowaniem ich w domowej kuchni.
Drugą równorzędna bohaterką książki jest Julia, ambitna kobieta sukcesu. W posiadłości jej rodziców jako gospodyni pracowała Lucia, mama Annie. Dziewczynki razem się wychowywały i przyjaźniły, nie zwracając uwagi na dzielące je różnice. Jednak w pewnym momencie ta więź została wystawiona na próbę. Teraz, kiedy Julia przygotowuje się do ślubu, a Annie ma upiec babeczki, jest szansa na wyjaśnienie dawnych nieporozumień.
Słodkości stworzone przez Annie pozwalają niczym Proustowska magdalenka powrócić wspomnieniami do czasów szczęśliwego dzieciństwa. Julia tak opisuje to doznanie: „Kiedy poprzedniego wieczoru wbiłam zęby w tę cytrynową babeczkę, przeniosłam się w czasie. Nagle znów miałam siedem lat, byłam w kuchni z Lucią i Annie, stałam na stołku przy blacie i łyżką do lodów przenosiłam ciasto z wielkiej misy do papierowych foremek, a z ust ciekła mi już ślinka na myśl o pysznościach, które potem zjem”.
Lektura „Przepisu...” jest wciągająca. Stopniowo poznajemy losy obu kobiet, każda przedstawia wydarzenia z własnej perspektywy, dzięki czemu mamy okazję zrozumieć postępowanie całkowicie odmiennych bohaterek. Powoli odkrywamy również tajemnice związane z obiema rodzinami. Proporcje słodyczy i goryczy są w miarę równomiernie wyważone. Nie zemdli więc nas, a pozostanie jedynie lekkie poczucie niedosytu.
Meg Donohue, Przepis życia, Prószyński i S-ka 2012