„Cześć, nazywam się Janek, przystępuję w tym roku do matury i już trochę czasu spędziłem w naszym LO. Nie będę jednak pisał o maturze, czy lekcjach. Tego z pewnością każdy z nas ma na co dzień pod dostatkiem. Chciałbym skupić się na czymś, co każdy z nas posiada. Na czymś, co w każdym z nas budzi inne emocje, co w każdym z nas jest zupełnie odmienne i tylko od nas samych zależy, czy będziemy to rozwijali, czy umrze to zakopane i stłamszone głęboko w naszych sercach. Dotkniemy dzisiaj tematu pasji, zainteresowań, hobby.
Każdy człowiek jest inny. Wszyscy posiadamy jakieś zainteresowania. Istnieją obszary, w których lubimy się poruszać i w których czujemy się źle. Pasja… To jest właśnie ten obszar, który najbardziej nas interesuje, w którym czujemy się najszczęśliwsi na świecie. To coś niesamowitego. Rozwijanie własnej pasji prowadzi do szczęścia, ale również olbrzymiego rozwoju. Może przyczynić się do lepszego poznania siebie, świata, ludzi, do nieustającego uśmiechu. Nikt z nas nie może się jej wstydzić, wręcz przeciwnie, powinniśmy nawet zarażać ludzi swoją pasją. Wielkim szczęściem jest posiadanie przyjaciela, który dzieli z tobą zainteresowania. Rozwijanie pasji często jednak wymaga poświęceń. Decyzja o tym, czy warto poświęcić czas, aby stawać na szczytach swoich marzeń należy do nas. Czy warto?
Odpowiem jednoznacznie: OCZYWIŚCIE!
Jestem harcerzem. Harcerstwo mnie ukształtowało, sprawiło, że jestem teraz tym, kim jestem i wiem kim chcę być. Wiem do czego dążę i czego pragnę trzymać się w życiu. Dzięki harcerstwu poznałem wielu wspaniałych ludzi, przeżyłem wiele niesamowitych przygód, doświadczyłem prawdziwej przyjaźni, poczucia służby i obowiązku. Poruszamy temat realizacji swojej pasji i spełniania marzeń. To właśnie dzięki harcerstwu pierwszy raz wypłynąłem w morze, co spowodowało, że od lat biorę udział w morskich eskapadach. Pływałem po morzach: Bałtyckim i Północnym. Kiedy wiało i podczas flauty, wtedy morze wygląda jak mleko. Odwiedziłem Skandynawię, północne i zachodnie brzegi Bałtyku, byłem na Olandii.
Dzięki harcerstwu rozpocząłem swoją przygodę z bieganiem. Połknięty bakcyl towarzyszyć mi będzie do końca życia. Mocny trening i utrzymanie dobrej kondycji to bardzo ważny aspekt mojego życia. Pokonywanie kolejnych dystansów: 10, 15, 60, 100 km w lecie, w zimie, w lesie i w górach sprawia mi niesamowitą przyjemność. Ciężko byłoby mi żyć bez sportu.
Dzięki harcerstwu pierwszy raz poszedłem w góry i zapałałem do nich miłością od pierwszego wejrzenia. Do dziś pamiętam, kiedy jako mały chłopak zapytałem mojego drużynowego, który chodzi intensywnie po górach : „co ty widzisz w tych górach, chodzisz tylko w górę i w dół ?”. Wszystko stało się jasne kiedy pierwszy raz zabrał mnie w góry. I tak rozpoczęła się moja przygoda ze wspinaczką po skałach i górach. Schodziłem Karkonosze zimą, przebiegłem je latem, liczne wyprawy sprawiły, że znam te góry niemalże na pamięć. Moim marzeniem było pojechanie w Tatry. Kiedy dorośli harcerze, instruktorzy naszego hufca jeździli w najwyższe polskie góry, wraz z moim drużynowym czekałem tylko na moment bycia gotowym, moment pełnoletniości, pozwalający mi brać udział w mocnych, zimowych górskich eskapadach. Warto było trenować, ćwiczyć się na ściance, skałach i czekać. Pierwszy raz w wysokie góry zimą pojechałem jednak w Alpy. Nie wiem jak to jest, ale los często rzuca mnie wraz z moim przyjacielem na głęboką wodę. I muszę przyznać, że podoba mi się to. Zdobyłem Alpspitze 2628 m.n.p.m. Następnie pojechałem w tak długo oczekiwane Tatry, gdzie zimową porą zakopaliśmy się w śniegu na kilku drogach. Stanąłem pod Rysami, wszedłem na Zawrat, stanąłem na Ciemniaku, Giewoncie, Twardej Kopie, przechodziłem przez Czarny Staw. Zabrałem również w Tatry moich przyjaciół. Niesamowite i cudowne jest to, że teraz to ja mogę inspirować swoją pasją innych, tak jak kiedyś mnie zainspirował mój drużynowy i najlepszy przyjaciel. Pięknym uczuciem jest widzieć kiedy harcerz lub zuch przy tobie wzrasta, dojrzewa, rozwija się i wyrasta na dojrzałego, silnego, uśmiechniętego i aktywnego obywatela. Chodziłem także po górach Rumunii i Chorwacji.
W weekend (23.02.) wraz z pozostałymi instruktorami naszego hufca wyruszyłem na pielgrzymkę do Dachau. W rocznicę śmierci naszego patrona bł. ks. phm. Stefana Wincentego Frelichowskiego przybyliśmy do obozu, w którym rozgrywały się dantejskie sceny. Wincenty Frelichowski zmarł na tyfus, zarażając się nim podczas potajemnej i regularnej pomocy chorym współwięźniom. Wicek, oprócz pomocy żywym i umierającym, odprawiał również mszę i udzielał sakramentów, radując się ze swojego posłannictwa. Udało mu się w piekle, jakim był obóz koncentracyjny, zachować empatię, miłosierdzie i wierność harcerskim ideałom - aż do końca. Frelichowski jest wspaniałym wzorcem do naśladowania. Często się do niego modlę i proszę o jego pomoc, w życiu codziennym.
Po pielgrzymce, wraz z moim przyjacielem Grześkiem, wyruszyliśmy do miejsca, gdzie czujemy się najlepiej. Ruszyliśmy w góry. Planem było zdobycie Zugspitze (2962 m n. p. m) Najwyższy alpejski, szczyt Niemiec należący do „Korony Europy”. Chcieliśmy zdobyć szczyt od zachodniej, austriackiej strony. Wyruszyliśmy o 4:00 rano, z całym sprzętem biwakowym. Musieliśmy być gotowi na każdą, ewentualność. W Alpach śniegu moc. Rekord opadów z 1980 r. został pobity. Rozpoczęliśmy wspinaczkę w śniegu z 20 kg plecakiem na plecach. Kiedy zaczęło świtać staliśmy już nad chmurami. Widok był nie do opisania. Tylko wierzchołki gór sterczały nad warstwą kłębiastych poduszek. Wspinaliśmy się dalej. Po sześciu godzinach, doszliśmy do zamkniętego zimą schroniska. Z tej wysokości widzieliśmy już szczyt. Wydawał się być blisko, ale to tylko złudne wrażenie. Postanowiliśmy zostawić część sprzętu, przy schronisku, aby szybciej pokonać długą, zasypaną i stromą drogę na szczyt.. Ruszyliśmy do akcji. Kopiąc się w głębokim po kolana śniegu (czasem nawet wyższym) niejednokrotnie robiliśmy krok, aby za chwilę zsunąć się lub brodzić w miejscu. Taki wysiłek sprawiał niesamowitą przyjemność. Wspinaliśmy się sześć godzin, pokonując skały, śnieg oraz niebezpieczne lawiniaste fragmenty. Kiedy przystanęliśmy na chwilę w słońcu, aby coś przegryźć, widzieliśmy tylko szczyty i chmury. Tego nie da się opisać słowami. Mógłbym tak siedzieć i podziwiać piękno przyrody, jednak było zimno, czas uciekał, a zejście po zmroku byłoby znacznie bardziej niebezpieczne. Ruszyliśmy dalej, aż w końcu wyszliśmy na grań. Wtedy widok zapierał dech w piersiach. Szczyt był już na wyciągnięcie ręki. Ruszyliśmy w jego stronę. Na tej wysokości oddycha się już nieco inaczej. Nie pamiętam, abym kiedyś, po zrobieniu 10 kroków, musiał zatrzymywać się, aby trochę posapać. Wspinaczka i ciężar plecaków, dały nam trochę w kość. Z obserwatorium na szczycie patrzyli na nas ludzie. Nasz cel był już na wyciągnięcie ręki, wystarczyło jedynie tam dojść, eh... prosta sprawa. Jednak nie okazała się taka prosta jak się wydawało - ale udało się! Zdobyliśmy szczyt, osiągnęliśmy cel. Nagle z balkonu obserwatorium zaczął wołać do nas Niemiec, z zapytaniem: czy jedziemy w dół ostatnią kolejką. Stanowczo odpowiedzieliśmy: „nie”. Przecież na dole, przy schronisku, czekał na nas nasz sprzęt i miejsce biwakowe, gdzie planowaliśmy spędzić noc. Wówczas wybiegł do nas drugi pracownik obserwatorium, który bardzo nas prosił, abyśmy zjechali kolejką. Wepchnął nas nawet do niej na siłę, mówiąc, że tej nocy temperatura spadnie poniżej -27 stopni Celsjusza. Nie było możliwości negocjacji. Pracownik obserwatorium był nawet gotowy ufundować nam kolejkę. Cel został osiągnięty, ale co ze sprzętem? Kiedy wróciliśmy do samochodu, podjęliśmy decyzję, że z samego rana ponownie wjedziemy kolejką na górę i zejdziemy tą samą drogą, którą weszliśmy zabierając sprzęt. Pomysł był dobry. Po spędzonej nocy w samochodzie wjechaliśmy ponownie na szczyt. Temperatura wynosiła -27 stopnie Celsjusza, a wiatr potęgował jeszcze uczucie chłodu. Rozpoczęliśmy zejście. W nocy musiał padać śnieg, ponieważ w większości nasze ślady były przysypane. Po drodze widzieliśmy również lawiny, które zeszły nocą. Wzięliśmy nasz sprzęt i kopiąc się w śniegu, wróciliśmy do samochodu. Zejście zajęło nam 4h. W aucie zjedliśmy pyszny liofilizowany obiadek i z odmrożonymi palcami u rąk i nóg wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Palce u nóg mam odrętwiałe jeszcze dzisiaj, ale naprawdę było warto - kocham to!!! Każda wyprawa w góry nas czegoś uczy, pozwala zdobyć niezbędne (w górach i w życiu) doświadczenie oraz pokorę, która jest niezwykle ważna… Podziwiam wszystkich himalaistów, to prawdziwi twardziele, nieustannie pracujący nad sobą, walczący ze swoimi słabościami. Może z biegiem czasu uda mi się dosięgnąć ich raków…
Nie będę opisywał wszystkich moich przygód: ukochanych leśnych obozów, kajakowych spływów, rowerowych podróży i harców, ponieważ nie o to tutaj chodzi… A więc koleżanki i koledzy, jeżeli będziecie mieli kiedyś możliwość włączenia własnych dzieci w szeregi harcerstwa, to zróbcie to bez zastanowienia!!! A może wy również chcielibyście przeżyć przygodę? Zawsze znajdzie się miejsce w naszych szeregach!
Teraz chciałbym, aby każdy z Was zaglądnął głęboko w siebie. Pomyślał o swojej pasji, o swoich zainteresowaniach i zastanowił się: czy w pełni wykorzystuje swój potencjał, czy rozwija się, czy robi to, co uwielbia najbardziej? Taniec, muzyka, sport, śpiew, gra na instrumentach, możliwości jest od groma, a ja wiem, że wszyscy jesteście zdolni…
Nie bójcie się walczyć o swoje marzenia… O nie warto się bić, same się nie spełniają!”.
Pwd. Janek Kubiak HO
Drużynowy 17 SDH „Birkut”