Kilkanaście dni i nocy w Lloret de Mar przekonało mnie po raz kolejny, że warto zwiedzać i poznawać to, co nieznane. W tym katalońskim mieście każdy znajdzie atrakcje dla siebie: fanatycy historii będą mogli na własne oczy zobaczyć gotycki kościół z początku XV w., pomnik sardany czy cmentarz z nagrobkami w stylu katalońskiej secesji. Fani nocnego życia pobawią się w klubach z różnorodną muzyką (z nocnych przygód została mi jeszcze wejściówka do Tropicsa), a uwielbiający słońce będą mogli opalać się od rana nad przepięknym Morzem Śródziemnym. Mnóstwo sklepików, przeróżne tawerny, uwodzenie kolorami i blaskiem neonów. Bo czego innego można spodziewać się po najpopularniejszej miejscowości na Costa Brava?
A plaża? Piaszczysta. Frajda dla miłośników słońca i ciepłej wody. Dzięki bliskości promenady, można było się schłodzić chłodnymi napojami i lodami. Nie było dnia, w którym pogoda spłatałaby figla. Upały dawały się we znaki, ponieważ w południe ciężko było przejść przez betonowe uliczki wprost nad morze. Aby podziwiać widoki skalistego wybrzeża wybrałam się w rejs statkiem do sąsiedniej miejscowości Blanes.
Być w Hiszpanii i nie pojechać do Barcelony to byłby prawdziwy grzech, zatem i tam wybrałam się tamtejszych wakacji. Jako, że jestem zafascynowana architekturą i dziełami Antoniego Gaudi, od Świątyni Pokutnej Świętej Rodziny (Sagrada Familia) nie mogłam oderwać wzroku, mimo, iż była poddana renowacji i w dalszym ciągu jej budowa nie jest zakończona. Idąc tropem dzieł Gaudiego spacerowałam po Parku Güell, który słynie z ławki ozdobionej kolorowymi mozaikami. A stamtąd rozciąga się przepiękny widok na Barcelonę. Mimo, że nie jestem fanką sportu, największy stadion w Europie i na świecie Camp Nou nie był mi obojętny.
Po raz wtóry zachęcam do zwiedzania ;)