Spotkaliśmy się w schronie Vallot, na wysokości 4362 m. n. p. m. , z którego każda ekipa rozpoczyna atak szczytowy na Mont Blanc. Grzesiek dotarł tam przede mną. Kiedy wszedłem do schronu, zobaczyłem przyjaciela opartego o platformę, obleczoną kocami na której można było się położyć. Odpoczywał z zamkniętymi oczami. Ubrany prawie we wszystko co miałem ze sobą, ściągnąłem plecak i nie odpinając raków, położyłem się na ławce nieopodal niego. W schronie dało się słyszeć tylko szum wiatru i nasze głębokie dyszenie przerywane kaszlem. Brakowało mi siły, przed szczytem zawsze jest najtrudniej. Poleżeliśmy tak chwilę. Nikt z nas nie łudził się, że na tej wysokości, bez aklimatyzacji można odpocząć, a mimo to leżeliśmy. Z każdą chwilą robiło się coraz ciężej. Czuliśmy zmęczenie, powodowane wysokością, drogą, brakiem snu i przystosowania. Nagle Grzesiek powiedział:
- Powinniśmy już wyjść! Do szczytu jeszcze kawał drogi, a ja czuję się zmęczony.
Odpowiedziałem odruchowo, bez głębszych przemyśleń: - Odpocznijmy chwilę, poleżmy godzinę, zjemy coś i zaatakujmy szczyt. - Jesteś pewny, że chcesz tam iść?! – usłyszałem poważny głos przyjaciela – Jeśli tak, to musimy wyjść teraz, odpoczynek nic nam nie da, a jedzenie na tej wysokości może tylko pogorszyć sprawę. Wysokość robiła swoje, na jedzenie nie mogliśmy nawet patrzeć. Myślenie o nim powodowało mdłości. Po chwili, poderwałem się, zebrałem w sobie i odpowiedziałem: - Jestem pewny! Dawaj, idziemy!
***
Od lat razem wspinamy się w górach. Mamy za sobą kilka tatrzańskich i alpejskich wypraw, posiadamy trochę sprzętu i staramy się stale zachowywać dobrą formę fizyczną. Kochamy góry i sport a wspinaczka wysokogórska jest naszą największą pasją, którą Grzesiek Zięba – mój Wódz – Drużynowy – przekazał mi w harcerstwie. Nasza wyprawa rozpoczęła się niesamowicie. Na początku sierpnia powstał Plan zaatakowania najwyższego Szczytu Europy – Mont Blanc o wysokości 4808 m. n. p. m. – już początkiem września. Cały plan wyjazdu i przygotowania, ofiarowałem Panu Jezusowi, prosząc aby działa się Jego Wola. Wiedziałem, że jeżeli tylko zechce to wprowadzi nas na szczyt udzielając nam Swojej łaski. Bez Niego nigdzie nie chciałem się ruszać. Dla nas obu sierpień był pracowity. Grzesiek prowadzi firmę, a ja będąc klerykiem pełniłem służbę w mojej rodzinnej parafii. Przerwy między obowiązkami poświęcałem na treningi lub ogarnięcie dodatkowego sprzętu, który mógłby się przydać. Oglądaliśmy filmy z Białej Góry i studiowaliśmy trasę. Bardzo mocno zainspirowały mnie nagrania video z górskich wypraw śp. Dominika Sochy. Oglądanie ich sprawiało, że coraz mocniej czułem się jego kumplem. Postanowiłem, że podczas naszej następnej wyprawy będę się za niego modlił.
Sierpień dobiegał końca, sprawdzane wrześniowe prognozy pogody na Mont Blanc, był niezadowalające, wręcz całkiem niekorzystne. Mocne opady śniegu i zachmurzenie, spowodowały, że coraz mocniej żegnaliśmy się z wyjazdem. Do tego internetowy system zapisywania się na miejsce namiotowe w schronisku Tete Rousse w drodze na szczyt, cały czas pokazywał brak wolnych miejsc. No cóż, niech się dzieje Wola Boża pomyślałem – ufajmy… Pragnienie wyjazdu było w nas silne, dlatego tak po ludzku, rozpoczęliśmy szukanie innych wariantów. Pojawił się pomysł wejścia na Eiger (3970 m.n.p.m), górę będącą kolebką europejskiego alpinizmu, o której krążą legendy. Szczególnie znana jest jego północna ściana. My chcieliśmy wejść od zachodniej strony. Prognozy były korzystne, z niewielkim opadem śniegu, stwarzającym zagrożenie, na które byliśmy przygotowani. Przestudiowaliśmy trasę, ogarnęliśmy sprzęt i szykowaliśmy się do drogi. Jedziemy na Eiger! Rano w dzień wyjazdu, po przebudzeniu i modlitwie, raz jeszcze sprawdziłem pogodę na Mont Blanc. Ku mojemu zaskoczeniu, całkowicie się poprawiła i z zapowiadanego zachmurzenia zrobiła się prawdziwa „lampa”. Schowałem telefon i pojechałem do kościoła. Po Mszy Świętej i spowiedzi, rozpocząłem przygotowania do wyjazdu. Spakowałem przygotowany sprzęt, zrobiłem zakupy. Poczyniłem wszystko, aby plecak ważył jak najmniej. Świadomość, że całą jego zawartość muszę wnieść na szczyt powodowała, że na mojej twarzy malował się uśmiech. Pomimo starań, plecak i tak ważył około 25 kilogramów. Byliśmy przygotowani na każdą ewentualność. No cóż, lepiej nosić niż się prosić, czy umierać z głodu lub zimna. Gotowy do drogi, pojechałem do firmy Grześka, który właśnie kończył pracę. Zaraz potem mieliśmy ruszać. Kiedy czekałem, na niego i jadłem obiad w aucie, jeszcze raz zobaczyłem prognozę pogody na Mont Blanc – była przepiękna! Wtedy przyszedł Kleks. Świecącymi z podekscytowania oczami i kilkoma słowami dałem znać przyjacielowi, że pogoda na Dachu Europy będzie super! Został tylko problem schroniska. Rozbijanie się, w innym miejscu niż pola namiotowe, w masywie Śnieżnej Góry jest surowo zabronione i w razie kontroli wiąże się z ogromnymi kosztami a nawet utratą wolności. Postanowiłem zawalczyć o legalne miejsce na śnieżnym polu namiotowym! Wziąłem telefon, znalazłem numer i zadzwoniłem do francuskiego schroniska Tete Rousse położonego na wysokości 3165 m. n. p. m. Po chwili łamanej angielszczyzny (Myślę, że Pani Gosia, moja nauczycielka angielskiego z liceum – byłaby ze mnie dumna) okazało się, że zarezerwowałem dwa wolne miejsca, a do moich uszu dotarły rozpalające serce słowa: - see you tomorrow! Z podekscytowania wbiło mnie w fotel! Nadszedł czas wyjazdu! Obok mnie na miejscu kierowcy siedział już Kleks. Wszystko mu opowiedziałem. Pozostał tylko moment podjęcia decyzji. Byliśmy gotowi. Mieliśmy ze sobą cały sprzęt i przygotowane do przygody ciało, duszę i serce. Pan Jezus o wszystko się zatroszczył! Po chwili namysłu, postanowiliśmy zmienić plany i wrócić do pierwotnej myśli! Atakujemy Mont Blanc! Wyruszyliśmy około godziny 17:00 w poniedziałek 31 sierpnia. Do przejechania mieliśmy 1230 km. Panu w Tete Rousse powiedzieliśmy, że będziemy jutro, a słowa trzeba dotrzymać!
Podczas podróży raz jeszcze przestudiowaliśmy całą trasę, prowadzącą na Białą Górę. Czytaliśmy relacje i opisy ludzi, którzy zdobyli Dach Europy, zastanawialiśmy się nad ilością sprzętu i przebiegiem naszej wyprawy. We wtorek o godzinie 10:20 naszym oczom ukazał się majestatyczny i wyniosły Masyw Mont Blanc. Byliśmy w Chamonix. Pierwszy raz w życiu stanąłem na Francuskiej ziemi, o której tak dużo słyszałem. Pojechaliśmy dalej do Les Houches (czyt: Leusz – bardzo śmiesznie prawda!) skąd mieliśmy rozpocząć wspinaczkę. Stanęliśmy na parkingu, który leżał na wysokości 1100 m.n.p.m i przepakowaliśmy plecaki. Zostawiliśmy zbędne rzeczy, sprzęt i jedzenie, aby jak najbardziej je odciążyć. Mało to dało, ale zawsze coś. W pełnej gotowości o godzinie 12:00 rozpoczęliśmy podejście. Do Tete Rousse mieliśmy około 8 godzin mocnego wbijania się pod górę. Szliśmy leśną drogą wzdłuż kolejki, sunącej w powietrzu, ku górnym stacjom. Na dole panowało istne lato. Pot zalewał nam oczy a plecak wgniatał w ziemię. Cudownie było pokonywać leśne ścieżki. Szliśmy szybko, znacznie nabierając wysokości. Już o godzinie 14:15 stanęliśmy na stacji, kolejki zębatej, która wozi turystów i wspinaczy, pokonując po drodze kilka wyższych przystanków i dociera do ostatniego - Nid d’Aigle (2380 m. n. p. m), skąd zwykle turyści rozpoczynają marsz. Z uśmiechem popatrzyliśmy na ludzi siedzących w kolejce i aby nie było za łatwo rozpoczęliśmy podejście szlakiem biegnącym wzdłuż torów. Słońce mocno łaskotało nas promieniami, a plecak pozwalał poczuć każdy kilometr. O 16:20 stanęliśmy przed tunelem, który musieliśmy obejść i wreszcie zeszliśmy z kolejkowego szlaku. Po ominięciu tunelu, weszliśmy na końcową stację kolejki.
Upał przez całą drogę, mocno dawał się we znaki. Po drodze wypiliśmy prawie cały zapas płynów. Przy stacji, kolejki usłyszeliśmy kojący plusk górskiej wody, która wartko spadała ze skały malutkim strumieniem. Wreszcie można było uzupełnić płyny! Wypiłem wtedy prawie 1,5 litra wody! Od razu poczułem się bardzo rześko, wróciły mi siły i zniknęło wszelkie otępienie spowodowane upałem. Z uśmiechem rozpoczęliśmy dalszą wspinaczkę. Teraz krajobraz zmienił się całkowicie i zrobiło się bardziej dziko i alpejsko. Pięliśmy się w górę kamienistym szlakiem. Otaczające skały, nie były w stanie zasłonić górskich ośnieżonych szczytów, do których zbliżaliśmy się z każdą minutą. Robiło się coraz zimniej. O 18:20 minęliśmy Baraque forestiere des Rognes - stary kamienny schron znajdujący się na 2768 m. n. p. m. ,w którym można się schować w razie niepogody. Z uśmiechem, poszliśmy dalej. Kilka minut później, otaczające nas skały pokryły się białym puchem. W ostatnich dniach spadło trochę śniegu, który przepięknie ulokował się w skalnej scenerii. Spadająca temperatura wraz z wzrastającą wysokością sprawiła, że kilka chwil później znaleźliśmy się w prawdziwie górskich zimowych warunkach. Musieliśmy się ubrać. Podejście stawało się coraz bardziej strome. Wyszliśmy na grań prowadzącą do lodowca, za którym znajdowało się schronisko Tete Rousse i nasze pole namiotowe. Zmieniliśmy buty, ubraliśmy raki i chwyciliśmy czekany. Powoli wychodziliśmy ponad chmury. Widok zachodzącego słońca, nad puszystymi bałwankami z błękitnym niebem zaparł mi dech w piersiach i wprowadził w taki zachwyt Bożym stworzeniem, że nie mogłem się napatrzeć. Zdjęcia nie są w stanie oddać piękna, które widziałem na grani. Najlepszy opis nie odda tego jak się czułem, mogąc oddychać, oglądać i karmić się Bożym pięknem, ukrytym w stworzeniu. Serce, każdym uderzeniem wołało do Boga, pragnąc zanurzyć się całkowicie w Jego pięknie. Tej chwili nigdy nie zapomnę. Kocham Góry ale najmocniej kocham Boga, który je stworzył! Słońce powoli znikało za linią horyzontu i chmur, aż całkowicie schowało się za kłębiastym morzem. Po pokonaniu lodowca, czując zmęczenie, o godzinie 20:50, staliśmy na polu namiotowym przy Tete Rousse. Ku naszemu zdumieniu, namioty były już rozłożone, a cały proces polegał na wynajęciu jednego z nich. To nas rozbawiło, ponieważ z samego dołu wnosiliśmy własny namiot, który okazał się kompletnie niepotrzebny. Ostatnie promienie zachodzącego słońca zniknęły już całkowicie, a wraz z ich odejściem znacznie spadła temperatura. Głodni i zmęczeni topiliśmy śnieg w kuchence na posiłek i herbatę. Przygotowywaliśmy się do wczesnego wyjścia. Planowaliśmy wstać o godzinie 1:00 i jak najszybciej przejść do schroniska Gouter położonego na wysokości 3835 m.n.p.m. Po drodze mieliśmy do pokonania Grand Couloir – Wielki Kuluar – zwany również Kuluarem Śmierci – to niebezpieczny fragment ściany, z którego często z wielkim impetem spadają lawiny śniegu i kamieni. Ma on mniej niż 100 metrów szerokości, lecz rozegrało się w nim sporo dramatów, i wielu wspinaczy straciło tam życie. Najlepiej pokonywać go kiedy śnieg jest zmrożony. Położyliśmy się o godzinie 23:00, aby chociaż na chwilę zamknąć oczy. To była zimna noc. Nie wiem czy w ogóle coś spałem. Przed pierwszą zaczęliśmy rozmawiać, aż w końcu wstaliśmy, zjedliśmy i o godzinie 3:00 wyruszyliśmy już „na lekko” z małymi plecakami, które zawierały tylko niezbędne ubranie, jedzenie i sprzęt. Całą resztę pozostawiliśmy w schronisku. Postanowiliśmy zaatakować Mont Blanc bez aklimatyzacji i tego samego dnia zejść z powrotem do Tete Rousse. Rozpoczęliśmy napieranie! Księżyc, gwiazdy i czołówki oświetlały nam drogę. Zmrożony śnieg, skrzeczał pod naciskiem raków, a czekan dziurawił jego białe poszycie. Brak 25 kilogramów na plecach był bardzo kojącym uczuciem. Po 30 minutach doszliśmy do Kuluaru The Rolling-Stone. Pokonaliśmy go bez większych problemów. Powiem szczerze, że zupełnie inaczej go sobie wyobrażałem. Następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę skalnym żebrem, która w pięknie rozgwieżdżonej nocy rozpalała moją ekscytacje. W oddali widać było rozświetlone Chamonix, a pod nami swoje wyścigi w piętrzeniu rozpoczynały chmury. Była to cudowna droga, dająca wiele satysfakcji i radości. Po przeszło dwóch godzinach wspinaczki wyszliśmy na grań, do schroniska Gouter. Nie zatrzymywaliśmy się. O godzinie 5:50 minęliśmy schronisko i dalej granią przeszliśmy pod szerokie i długie zbocze, w nieskończoność pnące się w górę. Słońce zaczynało już wschodzić. Grzesiek poszedł pierwszy, wbijając się powoli w górę. Ogarnęło mnie wtedy mocne znużenie. Powieki stawały się ciężkie i zaczynały się kleić, a do tego cały czas mozolnie i długo trzeba było wchodzić po tym zboczu. Kiedy wydawało mi się, że już wychodzę na grań, przed moim oczami roztaczało się kolejne tak samo długie podejście. Do tego już powoli zaczynałem odczuwać wysokość i brak aklimatyzacji. Czułem się jak Frodo i Sam, w drodze na Górę Przeznaczenia. Kiedy wzeszło słońce, przestało chcieć mi się spać, ale nawet nie wyciągnąłem aparatu, aby zrobić zdjęcie. Podejście zdawało się nie mieć końca i było kryzysowe – ale nareszcie się skończyło! Wyszedłem nieopodal szczytu Dome du Gouter i zszedłem na przełęcz Col du Dome na wysokości 4240 m. n. p. m. W oddali widziałem blaszany schron Vallot znajdujący się na 4362 m. n. p. m – ostatni schron przed szczytem Białej Góry. Przed sobą widziałem Grześka, który powoli, krok za krokiem pokonywał wysokość. Moje tempo, od tego długiego podejścia siadło. Szedłem mozolnie. Wysokość, zmęczenie, brak aklimatyzacji robiła swoje. Jedzenie mnie odrzucało, a picie stawało się utrudnieniem – mimo tego trzeba było się zmuszać, aby mieć siłę, przy tak wielkim wysiłku. Tak wysoko, organizm nie trawi już normalnie, i oddycha się trudniej, czego przyczyną jest niższe stężenie tlenu w powietrzu, powodowane spadkiem ciśnienia na tej wysokości.
***
No i dochodzimy do spotkania w schronie! Wszystko co nam ciążyło zostawiliśmy i zjedliśmy coś na siłę. Sytuacje uratowały żelki, które naprawdę dobrze się przyswajały. Przed godziną 10:00 rozpoczęliśmy wspinaczkę na szczyt. Droga była długa. Aby stanąć na Dachu Europy musieliśmy wąską granią pokonać po drodze jeszcze trzy szczyty. Wiatr się wzmagał potęgując ujemną temperaturę. Ubrany we wszystko co miałem, szedłem pierwszy, za mną atakował Grzesiek. Na grani czułem się mocny! Szedłem dzielnie, doładowując się co jakiś czas, na siłę, żelkami i zmrożoną herbatą. Czułem adrenalinę i podekscytowanie płynące w mojej krwi. Kocham graniówki! Zbliżaliśmy się właśnie wąską granią, do ostatniego stromego podejścia na Białą Górę. Nagle moim oczom ukazał się szczyt! Wyciągnąłem telefon, aby go sfotografować, wbijając raki w podłoże. Zaraz po zrobieniu zdjęcia, mój telefon się rozładował. Skwitowałem to śmiechem i schowałem go do kieszeni. Szczyt Mont Blanc był już na wyciągnięcie ręki. Przebijając się przez kopiasty i nawiany śnieg, a w dodatku smagany mocnym wiatrem wyszedłem na kompletnie biały szczyt. Zaskoczyło mnie wierzchołek Dachu Europy był rozległy. Razem z Grześkiem stanęliśmy na szczycie Mont Blanc (4808 m.n.p.m), w środę 2 września dokładnie o godzinie 11:50. Na szczycie byliśmy sami. Nie potrafię opisać radości, która wtedy ogarnęła moje serce. Razem pomodliliśmy się na szczycie i podziękowaliśmy Panu Jezusowi za tak wspaniałą wyprawę. Gdyby nie Jezus, nie dałbym rady wejść na szczyt. Bóg tak pięknie nas poprowadził i wszystko zaaranżował wyposażając nas w siłę, że nie mogliśmy nadziwić się i ogarnąć cudowności całej sytuacji.
Euforia była ogromna. Zbiliśmy mocną przyjacielską pionę, porobiliśmy kilka zdjęć Kleksa telefonem, nagraliśmy film i z uśmiechem kontemplowaliśmy piękno stworzenia przebywając na najwyższym szczycie Europy. Widoczność była cudowna. Wszystkie chmury były pod nami. Widzieliśmy, że stoimy najwyżej w całych Alpach i rzeczywiście to czuliśmy. Przepiękne widoki zapierały nam dech w piersiach. Z samego dołu do szczytu była bardzo długa droga, którą pokonaliśmy, poniżej 24 godzin stając na szczycie Mont Blanc bez żadnej aklimatyzacji i odpoczynku po podróży, co jest nie lada wyczynem. Tylko Jezus daje taką siłę i wytrwałość. Tylko On uzdalnia do pokonywania największych trudności. I nas tak właśnie uzdolnił. Co prawda, nie staliśmy długo na wierzchołku, gdyż niska temperatura i bardzo silny wiatr dawały się nam we znaki. Musieliśmy zacząć schodzić. Oddaliśmy Bogu drogą na dół i prosząc o pomoc i opiekę, rozpoczęliśmy zejście. Wiatr jednak mocno utrudniał nam drogę. W dodatku wąska grań stromo schodziła w dół, aby po chwili znów wzbić się w górę na poprzednio pokonywane szczyty. Po drodze, mijaliśmy kilka zespołów, które właśnie rozpoczęły atak szczytowy. Idąc granią cały czas próbowałem sobie uświadomić co przed chwilą zrobiliśmy i gdzie byliśmy. Emocje wciąż trzymały mnie w napięciu. Co jakiś czas odwracałem się do Grześka, aby wykrzyczeć kilka słów zwycięstwa. Po drodze na minutę zatrzymaliśmy się na żelki i resztkę zmrożonej herbaty. Grzesiek mnie wyprzedził i pierwszy zszedł do Schronu Vallot. Powoli czułem, że robię się coraz słabszy. Kiedy ponownie spotkaliśmy się w schronie, podłączyłem telefon do powerbanka i zadzwoniłem do domu, powiedzieć, że zdobyliśmy Mont Blanc! Cóż to była za radość! Odczuwanie mocnego zmęczenia zmusiło nas do zjedzenia czegoś konkretnego. Grzesiek szybko roztopił śnieg i zalał liofilizowany obiad, który wspólnie zjedliśmy na siłę, choć nie było to przyjemne. Napiliśmy się herbaty i szykowaliśmy się do zejścia. Kleks powiedział abym poszedł pierwszy, ponieważ On pakował większą część sprzętu, który mieliśmy ze sobą. Przytaknąłem i czując się trochę lepiej, choć wciąż zamroczony, wyszedłem ze schronu i rozpocząłem długie zejście. Adrenalina powoli opadała i czułem się coraz słabszy. Po kilku minutach dogonił mnie i minął szybkim tempem, bardzo ożywiony Grzesiek, mówiąc że natopi śniegu na herbatę przy schronisku. Widziałem, że zmęczenie wysokościowe puszcza go, z każdym metrem pokonywanym w dół. Kleks prawie zbiegł z tej góry! Nie znam drugiego tak wytrwałego i silnego człowiek. Ze mną było odwrotnie. Schodząc prezentowałem wolne, choć stanowcze tempo zatrzymując się co kilka kroków. Nie chciałem tego robić, ale zmęczenie brało górę. Czułem się tak jakbym chodził po górach z gorączką. Poza znużeniem, choroba wysokościowa nas nie dotknęła. Nie mieliśmy zawrotów i bólów głowy i nikt nie wymiotował. Grześka wysokościowe zmęczenie całkiem puściło przy zejściu - zaaklimatyzował się. Kiedy spotkaliśmy się przy schronisku Gouter około godziny 16:00, Grzesiek czekał już z herbatą. Chwilę posiedzieliśmy i porozmawialiśmy o silnej woli i pierwszeństwie w wykonywaniu swoich obowiązków, ponad zmęczeniem, odpoczywaniem i wszelkimi innymi czynnościami. Kleks jest w tym mistrzem i bardzo go podziwiam, wiem również nad czym muszę pracować. Od schroniska zostało nam wspinaczkowe zejście, kamiennym żebrem i przejście przez Wielki Kuluar. Grzesiek, szedł pierwszy i czekał na mnie, a ja czując się słabo, powoli i wytrwale schodziłem coraz niżej. Drogę pokonaliśmy bez żadnych problemów. Rozciągnęła się tylko w czasie przez moje postoje i nędzne samopoczucie. Ostatni odcinek do pola namiotowego stawałem co kilka kroków. Strasznie dziwne uczucie… Przy namiocie byliśmy około godziny 20:00. Miałem ochotę tylko położyć się spać, ale przykład Grześka i nasze rozmowy sprawiły, że wygrałem ze sobą i kiedy już ogarnęliśmy namiot i sprzęt, a Kleks poszedł zadzwonić do domu, zagotowałem wodę i zrobiłem jedzenie. Jadłem na siłę, ale czułem, że bardzo tego potrzebowałem i odzyskiwałem siły. Z każdą chwilą naprawdę było lepiej. Teraz myślę, że w drodze na szczyt za mało jadłem i piłem, co mogło przyczynić się do mojego samopoczucia. Kiedy się najedliśmy, położyliśmy się spać. Ciepło się ubrałem, rozścieliłem matę, a śpiwór nakryłem ratunkową folią NRC. I wiecie co! Było mi ciepło i w końcu się wyspałem! Ciekawa jest świadomość, że spaliśmy 12 godzin na wysokości 3165 m. n. p. m. Tak wysoko jeszcze nigdy nie kimałem. Następnego dnia wstaliśmy punktualnie o 8:00. Zjedliśmy syte śniadanie, spakowaliśmy plecaki i około godziny 10:00 rozpoczęliśmy zejście. Dla odmiany wtedy czułem się świetnie! Zaaklimatyzowałem się i po wszystkich dolegliwościach poprzedniego dnia nie było nawet śladu. Myślę, że sen jest naprawdę dobrym lekarzem i nie wolno go zaniedbywać. Mi na pewno pomógł! Na dół schodziliśmy szybko. Mijaliśmy tylko tłumy ludzi, którzy korzystając z weekendowego okna pogodowego chciały zdobyć szczyt Mont Blanc. Spotkaliśmy nawet kilku rodaków, z którymi porozmawialiśmy trochę czasu. Co ciekawe, podczas naszej wspinaczki widzieliśmy mało ludzi, z czego bardzo się cieszę, gdyż tłumy na szlaku mocno utrudniają wspinaczkę. Zejść postanowiliśmy inną drogą niż wchodziliśmy. Poszliśmy przez malowniczą alpejską dolinę, której kręte ścieżki prowadziły nas coraz niżej. Nad nami wyrastał ogromny i groźnie postrzępiony lodowiec, który ciągnął się aż na sam dół.. Mijaliśmy pasące się alpejskie krowy z wielkimi dzwonkami u szyi. Wyglądały jak popularna krowa Milka z reklamy znanej czekolady, choć nie były fioletowe. Przeszliśmy przez stacje kolejki i lasem zeszliśmy na sam dół do parkingu w Les Houches, gdzie zostawiliśmy samochód. Do auta dotarliśmy około godziny 16:20. Od razu pomodliliśmy się, dziękując Bogu za cudowną wyprawę i bezpieczne zejście. Powrót do Polski trwał prawie piętnaście godzin. Grzesiek całą drogę prowadził, bez przerwy na sen. Co ciekawe podróż zakończył w pracy, bo czekały na niego pilne obowiązki. Dopiero po wizycie w firmie wrócił do domu. Po prostu nie mogłem pozbierać się z podziwu dla Kleksa. Twardy jest! To nie ulega wątpliwości!
***
Postanowiłem opisać tę przygodę, szczególnie dla młodych i to właśnie do nich teraz pragnę się zwrócić. Kochani! Mam zaledwie 21 lat, jestem jednym z was i wierzę, że wszyscy macie marzenia i pragnienia serca do których realizacji was ciągnie! Może ktoś z was chcę przeżyć górską przygodę, ale boi się zacząć i wyjść z domu, lub tłumaczy się brakiem odpowiedniego sprzętu. Może ktoś z was pragnie zostać zawodowym sportowcem albo lekarzem, ale boi się że nie poradzi sobie z częstymi treningami lub nauką. Może ktoś z was pragnie zostać nauczycielem, ale wszyscy w koło gadają, że ten zawód jest nie opłacalny i nie warto. A może, ktoś z was pragnie służyć. Kocha Pana Boga i czuje w sercu wezwanie do bycia księdzem lub siostrą zakonną, ale boi się co pomyślą inni. Strach jest zawsze złym doradcą. Nie bójcie się zawalczyć o wasze marzenia! Nie bójcie się posłuchać pragnienia waszego serca! Przez serce, w cichości do każdego z was mówi Bóg, który pragnie waszego szczęścia. Proszę zaufajcie mu. Przestańcie myśleć o tym co powiedzą inni i odważnie przejdźcie przez życie przebojem patrząc w Niebo! Bardzo was proszę, abyście nie marnowali swojego cennego czasu, na oszukiwanie siebie, uciekanie od obowiązków, bezsensowne melanżowanie i karmienie się zbędną marnością. Chrystus w Ewangelii Św. Mateusza powiedział: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą.” Nie bójcie się więc prosić, nie bójcie się szukać, nie bójcie się walczyć o swoje marzenia! Zaufajcie Bogu a On was uzdolni i wyposaży w łaskę, tak jak mnie umacnia każdego dnia. Ja tak zrobiłem i jestem najszczęśliwszy na świecie, a radości, która mnie przepełnia nie mogę pomieścić, dlatego dzielę się nią z wami, bo bardzo mi na was zależy! Kochani, zapamiętajcie proszę, słowa Św. Pawła z listu do Filipian: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia.” Niech ten sam Jezus Chrystus i was umacnia! Amen! kl.Janek Kubiak
PS: Modlę się za was! Czuwajcie!