JS: - Ile jest moich pasji? Nieskończona liczba, choć ostatnio ograniczam, bo w pewnym momencie człowiek hamuje i rezygnuje z gospodarki ekspansywnej. Próbuję wykorzystać każdą chwilę. Wśród ludzi o bardzo silnej osobowości znajdują się też tacy, którzy nigdzie się nie wybrali, nie ulegali pokusom zobaczenia czegoś innego.
- Na przykład mnisi?
JS: - Trzykrotnie byłem w odosobnieniu w klasztorze kamedułów i uważam, że wielodniowe milczenie, ucieczka od słowotoku, który nas otacza, służą temu samemu ważnemu celowi, wyhamowaniu pędu. Temu w moim życiu służy także Zen. Z grupą praktykujących wyjeżdżamy w odosobnione miejsca, trenując koncentrację i milcząc. A te rzeczy, które napędzają, dają adrenalinę, to żagle, jeziora, przede wszystkim Mamry i morze – pływam na katamaranach po wodach przybrzeżnych Atlantyku, w okolicach Francji i Wielkiej Brytanii, Krety, Polski. Przygód było sporo. Płynąłem na Gotlandię na żaglowcu, który nazywał się Biały Słoń, z ludźmi z teatru Gardzienice w 1992 roku, kiedy wystawialiśmy „Awwakuma” i „Carmina Burana” – i rozszalał się sztorm.
- A teatr?
JS: - Zaczęło się klasycznie: szkoła podstawowa, konkursy recytatorskie, w pierwszej klasie szkoły średniej obejrzałem spektakl Henryka Tomaszewskiego z Wrocławskiego Teatru Pantomimy pt. „Rycerze króla Artura” i zapragnąłem zostać mimem.
- Jak się realizuje takie marzenie z pierwszej klasy szkoły średniej?
JS: - Konsekwentnie. Od tego, co się ma w zasięgu ręki. Ja związałem się z grupą działającą przy ŚOK-u, nazywała się „Rock, teatr, scena”, była to praca z dźwiękiem, ruchem, ze światłami, pozwalała przeżyć przygodę, pozwalała na akt twórczy, co chyba w takim wieku jest bardzo ważne. Dla mnie to był fascynujący okres. A potem był krótki pasaż przez medycynę. Uciekłem, bo bardzo zależało mi na teatrze. Trafiłem do studia pantomimy przy Teatrze Żydowskim w Warszawie, a potem do paryskiej szkoły mimów Marcela Marceau, uważanego za najsłynniejszego mima XX wieku, absolutnego geniusza. Spotkałem się z osobowością największego mima wszechczasów. Pobyt w Paryżu był fascynujący, zetknąłem się z ikonami sztuki, poznałem Eugene Ionesco, Petera Brooka i – okrężnie, przez Francję – Tadeusza Kantora. To był niezwykle intensywny okres poznawania sztuki najwyższej próby.
- Więc marzenie się spełniło?
JS: I tak, i nie, bo po powrocie do Polski nie znalazłem pracy. Teatr Żydowski już nie istniał, Henryk Tomaszewski nie robił już przedstawień, ludzie się rozproszyli i ja w tym świecie się nie odnalazłem. Robiłem zajęcia z młodzieżą, a potem stwierdziłem, że czas wydorośleć. Jednak mimo to poszedłem na kurs skałkowy, zawsze marzyłem o tym, żeby chodzić po skałkach. Nie chodzę. Zacząłem jeździć konno. Brałem udział w mistrzostwach Polski samochodów terenowych, trenowałem psy zaprzęgowe – w końcu pojechaliśmy konno na Syberię w 2001 roku, a rok później postanowiłem przemierzyć ją samotnie na nartach. To chyba było marzenie, którego realizacja zajęła mi najwięcej czasu, a narodziło się, kiedy jako chłopiec czytałem o przygodach Tomka u Szklarskiego, o bohaterach Jacka Londona czy Jamesa Curwooda. Marzyłem o samotnych zmaganiach z przyrodą, stąd nie uprawiałem sportów zespołowych, wybierając zmagania ze sobą i z otaczającą naturą.
- Czy potwierdziły się Pana oczekiwania wobec Syberii?
JS: - To była południowa Syberia, jechaliśmy konno przez Góry Ałtaj. To jest tak piękny region, że nie było osoby, która po pobycie tam nie chciałaby wrócić. Obiecałem sobie, że wrócę, a przewodnik namówił mnie, żeby przyjechać zimą. Spędziłem tam 5 tygodni i była to najpiękniejsza zima w moim życiu. Przez 8 dni byłem zupełnie sam, bez żadnej łączności, bo przewodnik poszedł dalej. Gdyby pożarły go wilki, nie umiałbym chyba wrócić. Postanowiłem na wszelki wypadek poszukać drogi powrotnej – i dotarłem do przepaści.
- Co się myśli w takim momencie?
JS: - Że trzeba zawrócić (śmiech). Ale taka samotność jest wspaniałym doświadczeniem, pewna monotonia czynności, cisza, wejście w rytm, bycie zdanym tylko na siebie. Mieszkałem w szałasie trochę większym od mojego łóżka.
- Czy były groźne sytuacje?
JS: Zimą praktycznie nie widuje się zwierząt. Człowiek, idąc, robi tyle hałasu, że wszystko ucieka. Przewodnik oddał mi dla bezpieczeństwa swój karabin, a sam poszedł bez niego. powiedział, że nie trzeba się bać i nie powinienem go nosić cały czas, bo jest za ciężki. Zawsze zdążyłem na czas do szałasu, bo noc pod niebem na Syberii podczas zimy oznacza śmierć. Temperatura spada poniżej – 40 C. I wciąż pozostaje to dla mnie miejsce wakacji idealnych.
- Jeszcze raz Pan pojedzie?
JS: - Cały czas utrzymuję kontakt z rodziną przewodnika. Był Rosjaninem, a jak się jest z Rosjanami, to się nie ma kontaktu z Ałtajczykami.
- A jak to wszystko ma się do czekoladek?
JS: - To był mój powrót do fascynacji Francją. Podczas jednej z podróży wszedłem do czekoladziarni i wróciłem pełen determinacji, by ręcznie produkować w Polsce czekoladki. Wtedy takie coś robił tylko Wedel. Byłem jedną z pierwszych tego typu osób, zyskałem silne wsparcie mistrzów cukiernictwa, którzy uczyli mnie od podstaw u nas i we Francji. A trochę to moja własna fascynacja.
- Podsumowanie?
JS: - Czasem zastanawiam się, czym się kierować w życiu i za każdym razem, kiedy człowiek poświęca swoje pasje dla jakichś celów, które są racjonalne, ale nie są pasją – to jest błąd. Jeśli robimy coś dlatego, że to dobry sposób zarabiania pieniędzy, to będziemy tylko przeciętni, bo zawsze przegramy z tym, dla którego to będzie prawdziwa pasja. Właśnie dlatego w życiu należy kierować się pasją, pasją i jeszcze raz pasją. I stąd znów pojawił się teatr w moim życiu, w postaci warsztatów prowadzonych przy Kościele Pokoju. Za każdym razem, kiedy wybierałem coś ze ściśle racjonalnych przyczyn – przegrywałem.